Jechałam
pociągiem. Tak po prostu. Zupełnie bez celu.
Nie wiem ile
czasu już upłynęło od momentu gdy wsiadłam do tego stalowego
węża pędzącego przez niemal całą Polskę. Wiedziałam tylko, że
właśnie przed chwilą się obudziłam z niezbyt głębokiego snu. Ile
spałam? Nie mam pojęcia.
Do przedziału
wszedł konduktor i właśnie sprawdzał bilet staruszce od której
swoją drogą mocno śmierdziało czosnkiem i cebulą, zupełnie jakby
obawiała się wampirów w biały dzień. W dodatku w centralnej
Polsce! Jeśli dobrze słyszałam, to one przecież głównie na
Śląsku straszą! Może babcia tam właśnie się wybiera? No ale mnie
już chyba nic nie jest w stanie zadziwić.
Oprócz nas w
przedziale siedział jakiś student, który chyba nawet na chwilę
nie miał zamiaru oderwać nosa od grubej księgi. Zdaje się, że
był to jakiś podręcznik do matematyki, którego pewnie i tak
nigdy nie udałoby mi się zrozumieć. Przecież studiuję filozofię!
Przynajmniej studiowałam do wczoraj.
- A może panienka zechce pokazać swój bilet? – Spytał
konduktor.
Przez chwilę
zupełnie nie słyszałam, co do mnie mówił, ponieważ zajęta byłam
przysłuchiwaniu się temu charakterystycznemu stukaniu kół o
szyny. Znudzony człowiek potrafi nieraz wpaść w silny trans
słuchając tego dźwięku. Tak przynajmniej bywało wielokrotnie
w
moim przypadku.
Nagle zdałam
sobie sprawę, że powinnam okazać bilet, gdy tylko ujrzałam jego
skwaszoną minę. Bez wahania sięgnęłam do kieszeni jeansów i
wyciągnęłam skrawek papieru.
- Weekendowy? A dokąd to panienka jedzie sama?
Panienka? Co
on tak z tą panienką? W kwietniu przyjdzie mi skończyć 22 lata,
a z każdymi urodzinami coraz bliżej mi do nieuniknionej
starości. Już to widzę. Ja cała pomarszczona, przygarbiona,
pokryta plamami wątrobowymi i paląca skręta krzycząc do wrednych
dzieciaków lubiących napadać miłe staruszki: „Już ja wam
pokażę”. Niedoczekanie. „Spokojnej” starości z pewnością nie
przyjdzie mi doczekać. Tak przynajmniej podpowiada mi ten
tajemniczy głos w mojej głowie.
Konduktor.
Zapomniałam. Miałam go już serdecznie dość. A co go to
interesuje? Niech już kasuje ten bilet i idzie molestować ludzi
w innych przedziałach.
- Hmmm? W dodatku w taką porę jak ta. Tak ostrej zimy jak
teraz od lat już nie pamiętam. – Kontynuował.
Konduktor
widocznie nie miał zamiaru się poddać. Teraz nagle
zainteresowała go zima? W zasadzie może i nie było w tym nic
dziwnego, skoro sam przypominał nieco świętego Mikołaja. Mleczna
broda spływała mu po twarzy i wystarczyłoby tylko ubrać go w
czerwony kostium, a potem z
pewnością dostałby posadę w reklamie Coca Coli. Konduktor widać
w swoim fachu tkwił z zamiłowania, bo zapewne już dawno mógłby
wybrać się na emeryturę.
- Kasjerka powiedziała, że na tym bilecie dojadę gdzie
zechcę. – odparłam i zaraz zajęłam się podziwianiu ośnieżonych
krajobrazów.
- Ale jakiś cel podróży panienka zapewne ma.
- Nie.
- Jak to tak? – Teraz zrobił już tak przedziwną minę, że
nie wiedziałam, czy chce mnie skarcić, czy też najzwyczajniej
się mnie przestraszył.
- Tak po prostu. – burknęłam i wskazałam na bilet, który
tkwił już od dłuższej chwili w jego
rękach. Niech już go kasuje i spada!
- Ucieka panienka
z domu?
Domu? Jakiego
domu? Jeśli na świecie istnieje jakiekolwiek miejsce, które
powinnam nazywać domem, to pewnie to małe zapleśniałe mieszkanie
w starej, toruńskiej kamieniczce zajmowane obecnie przez mojego
ojca i jego partnerkę Jolę, czy tam Zofię. Tyle ich było, że już
nie jestem w stanie ich wszystkich zliczyć. Mam nadzieję, że
wszystkie zdechną na jakąś chorobę weneryczną w rynsztoku.
- Ehh… człowieku co cię to interesuje? Jadę sobie od tak
przed siebie. Coś się nie podoba?
W tym
momencie chyba trochę przesadziłam ze swoim tonem, ale
najzwyczajniej miałam już dość tego przesłuchania. Poczułam
tylko zimne i karcące spojrzenie staruszki. Westchnęłam.
- A dokąd ten pociąg właściwie jedzie? – Spytałam po chwili
zastanowienia.
Staruszka przyglądała mi się tak, jakby właśnie szykowała
się do odprawiania jakichś egzorcyzmów nade mną. Konduktor był
najzwyczajniej zszokowany,
a student w końcu wyciągnął nos z książki zrozumiawszy, że w
przedziale dzieje się coś znacznie ciekawszego niż
różniczkowanie.
- Do Wrocławia – Konduktor nareszcie przerwał milczenie.
- No to jadę do Wrocławia – Stwierdziłam i znów wskazałam
na bilet.
- No to niech panienka jeszcze legitymację pokaże,
bo bilet jest ulgowy.
Sięgnęłam do
torby i wyciągnęłam czarny skórzany portfel, w którym swoją
drogą ukrywałam całkiem sporą sumkę. Wyjęłam legitymację
studencką i podałam ją konduktorowi. Ten obejrzał ją
skrupulatnie, po czym zwrócił mi ją razem z biletem. Na koniec
skłonił się i wyszedł z przedziału. Student powrócił do książki,
a staruszka nadal bacznie się mi przyglądała.
Spojrzałam na
małe, prostokątne zdjęcie z legitymacji. Zza kurtyny długich,
ciemnych włosów wyglądała nieco blada, ale całkiem ładna
dziewczyna. Gdyby nie mój nieco przydługi nos, mogłabym w
zasadzie uchodzić za ideał. Miałam jeszcze ten śmieszny
pieprzyk, który nie wiedzieć czemu ulokował się gdzieś między
nosem, a lewym policzkiem i nadawał mi nieco tajemniczego
wyglądu. Zawsze uważałam, że mnie szpeci, ale wszyscy mówili, że
jest słodki.
W końcu nie
bez powodu zawsze miałam w kim przebierać jeśli chodzi o
facetów. Mimo to w całym swoim życiu zaangażowałam się w tylko
dwa poważniejsze związki. Paweł w liceum i Kruk…
Zadrżałam na
myśl o Kruku, a w kąciku mego lewego oka pojawiła się łza. Przed
oczami pojawił się obraz, o którym
tak bardzo chciałam zapomnieć. Nie mogłam, nie potrafiłam
już od ponad dwóch miesięcy. Od „tego czasu”, żyłam na skraju
obłędu, gdzieś między snem a
jawą. Nie wytrzymałam. Zostawiłam wszystko i wsiadłam w pociąg.
Tak, to właśnie Kruk był powodem mojej szalonej wycieczki na
dolny Śląsk. Kruk, który był powodem mego życia. Do tej pory…
Zerknęłam na
napis wykonany tłustym drukiem: UW, a zaraz pod nim imię i
nazwisko właścicielki legitymacji: Dorota Kowalska. Brzmiało to
bardzo ironicznie. Czasem wydawało mi się, że już banalniej nikt
w całej Polsce się nie nazywa. Zupełnie jakby rodzice chcieli mi
zrobić na złość i zmusić do bycia typową szarą obywatelką tego
kraju. Zrobiło mi się niedobrze, więc szybko schowałam dokument
do portfela i zamknęłam oczy.
- No i się wam nie udało. Schrzaniliście sprawę już na
samym początku. – Szepnęłam w stronę okna zupełnie jakbym
chciała aby teraz to usłyszeli, po czym pogrążyłam się w
kolejnym śnie, który niczym czarny kot otulił mnie i delikatnie
musnął swoimi ostrymi jak brzytwa pazurami. Usłyszałam tylko jak
mruczy, a potem była już tylko ciemność i mój mały, prywatny
świat marzeń.
***
Ale świat marzeń okazał się dla mnie okrutny. Tym razem
nie przyszły do mnie świadome sny, które od ponad pięciu lat
trenowałam, ani koszmary, ani te surrealistyczne wizje, które
pojawiają się tylko i wyłącznie po to, by umysł mógł wyrzucić z
siebie niepotrzebne informacje. Było o wiele gorzej, ponieważ
nawiedzić mnie miały teraz bolesne wspomnienia.
Cztery lata wstecz. Toruń. Ciemna uliczka.
Jakaś postać snuje się niepewnym krokiem stąpając
pomiędzy popękanym chodnikiem a serią narkotycznych wizji po
LSD. Cały świat zdaje się delikatnie falować, a naturalny mrok
otula i wyciąga do postaci dziewczyny swe macki. Delikatnie
pieści ją po udach i wsuwa swoje niby-palce w jej włosy. Wita ją
niczym ojciec swoje dziecko.
„Czy to już?” – Szepcze.
„Czy to już teraz? Czy już od teraz będziesz moja?”
W miejscach takich jak to,
cisza wydaje się nie istnieć, bo tu zawsze rozbrzmiewać będą
przytłumione głosy miasta. Odgłosy silników, okrzyki rozpaczy,
szepty kochanków w ciemnościach… W miejscach takich jak to,
skazanych na wieczne słuchanie muzyki miasta.
Latarnie wydają się same gasnąć, gdy dziewczyna zaczyna
znajdować się w ich zasięgu, a kiedy tylko oddala się na
bezpieczną odległość zapalają normalnym blaskiem jak gdyby
oddychały w uldze. Obawiają się dziewczyny, czy tego
nienaturalnego mroku, który za nią podąża?
W oddali przebiega kot pomrukując swoją nocną pieśń
skierowaną do ukochanej matki nocy.
Dziewczyna opiera się o stary ceglany mur. Chwieje się
przez chwilę, po czym zaczyna wymiotować. Tej nocy wypiła zbyt
wiele, by teraz samej wracać do domu a teraz jej organizm
wyrzuca z siebie wszystko to, co uznał za zbędne. Jej umysł jest
tak przyćmiony, że nie zauważyła iż od pewnego czasu ktoś za nią
podąża.
Powoli, spokojnie zbliża się do niej mężczyzna. Jest
bezszelestny do tego stopnia, że wydaje się płynąć w powietrzu,
a cała rzeczywistość go otaczająca wydaje się delikatnie drżeć.
Jest taki… nienaturalny. Stare mury i chodniki wydają się
odrzucać postać, jakby podświadomie wiedziały, że nie należy ona
do tego świata. Jakby w ogóle same miały duszę i myślały…
Dziewczyna gwałtownie odwraca się, a z jej ust wydobywa
się krzyk.
- Proszę, nie krzycz. Nie chciałem cię wystraszyć. Dobrze
się czujesz? – głos chłopaka wydaje się zupełnie nieziemski. Coś
pomiędzy szeptem a mruczeniem kota – niski, lecz niezwykle
delikatny. Ten niesamowity ton, z jakim wypowiada zdania
uspokaja dziewczynę. „Czy ktoś o tak pięknym głosie może być
zły?”
- Nie bardzo – ledwo wykrztusza dziewczyna. Jest jej
głupio, że przyłapano ją w tak żenującej sytuacji. W dodatku
przyłapał ją ktoś taki! Niemal książę z bajki. Dziewczyna nigdy
nie czuła się jeszcze tak niesamowicie w towarzystwie
jakiegokolwiek przedstawiciela jej gatunku. Wydaje się jej, że
powietrze gęstnieje a wokół niej
samej unosić się zaczyna tajemnicza, opiekuńcza aura. Wtula się
w nią. Dobrze wie do kogo owa aura należy – do tajemniczego
jegomościa, który stoi oto przed nią i patrzy prosto w oczy,
zupełnie jakby próbował czytać w jej duszy. „Czy to się dzieje
naprawdę, czy to nadal LSD działa?” – zastanawia się.
- Tak ładna dziewczyna nie powinna włóczyć się tu sama po
nocy. To nie jest bezpieczna dzielnica.
- Ale jakoś do domu wrócić muszę!
- W takim stanie? Sama? Nie lepiej wezwać taksówkę?
- Trzeba mieć najpierw jakąś kasę. Ktoś na imprezie mi
gwizdnął portfel.
Zgina się wpół i wyrzuca z siebie kolejną porcję
wymiocin. Jak to jest możliwe, że tak wiele mieści się w jej
żołądku? Po chwili czuje dotyk męskiej dłoni na karku.
Tajemniczy chłopak delikatnie zbiera jej roztrzepane, długie
ciemne włosy i przytrzymuje z tyłu.
- Jeszcze włosy pobrudzisz. Spokojnie, przytrzymam.
Cała ta sytuacja wydaje się dla niej zupełnie szalona.
Normalna dziewczyna pewnie zaczęłaby uciekać, myśląc, że ma do
czynienia z jakimś perwersem, albo – szaleńcem-mordercą, ale nie
ona. W tym tajemniczym człowieku było coś, co mówiło jej, że nie
ma się czego obawiać. Wręcz przeciwnie, że już od teraz będzie
dobrze.
Na powrót stanęła pionowo i zaczęła przyglądać się swemu
wybawcy. Nogi okute w ciężkie wojskowe buty, ciemne jeansy,
dobrze umięśnione ciało skryte za kurtyną czarnego płaszcza do
kolan. Kruczoczarne włosy do ramion związane w kucyk przywodziły
na myśl podobieństwo do osiemnastowiecznego, francuskiego
szlachcica. Cera nieco bardziej śniada niż u statystycznego
mieszkańca Polski. Ostre rysy twarzy, nieco szpiczasty, ale
cudny nos, pełne wargi i niesamowite kasztanowe oczy
spoglądające wprost do wnętrza jej duszy. Na oko jakieś 20 – 22
lata i
- Jestem Kruk, a ty?
Faktycznie ta ksywka pasuje do niego jak ulał. Jakby tak
na niego spojrzeć to na myśl przychodzi właśnie ten ptak, choć
niewiele wspólnego miał z Brandonem Lee z „Kruka”. Owy film
należał do grona jej ulubionych. Widziała go już chyba z
dziesięć razy.
- Jjjjaa… Dorota… - wyjąkała.
- Jakie jest twoje PRAWDZIWE imię? Jak czujesz w sercu?
- Sierra.
- Chodź Sierro, odprowadzę cię do domu.
Uśmiechnęła się i zniknęli oboje w
nieprzeniknionej ciemności, ponieważ o dziwo pogasły
wszystkie lampy na ulicy.
***
Skąd mogłam
wiedzieć, że nasze spotkanie będzie miało tak ogromne znaczenie
dla nas obojga? Że sama zakocham się w nim od pierwszego
wejrzenia i do nieprzytomności, a on tę miłość odwzajemni?
Właśnie w tamtej chwili wydawało mi się, iż ziściły się moje
najskrytsze pragnienia, że od teraz już zawsze będziemy razem.
Od tamtej chwili żyłam jakby pod wpływem magicznego zaklęcia.
Było nam cudownie. Było…
***
Wizja rozmazała się. Teraz tonęłam we wszystkich
wspomnieniach jakie miałam.
Widziałam moją matkę jak zostawia mnie i mego ojca dla jakiegoś
bogatego Holendra. Miałam wtedy jakieś siedem lat. Tego dnia po
prostu weszła do domu i oznajmiła, że odchodzi. Zabrała ze sobą
tylko mojego młodszego brata - Mateusza, którego zawsze bardziej
kochała niż mnie. Szczerze powiedziawszy,
to tak naprawdę chyba nigdy nie darzyła mnie miłością. Do tej
pory dreszcze mnie przechodzą, gdy we wspomnieniach widzę jej
wzrok przepełniony nienawiścią, strachem i pogardą.
Pamiętam, że
tego dnia padał deszcz i hulał wiatr tak dziki, że wydawało się
iż chce rozedrzeć cały ten świat na marne strzępy.
Nie wiem dlaczego ludzie zawsze się mnie bali, albo
woleli omijać. Nawet moi rodzice w pewnym sensie instynktownie
mnie odrzucali. Przynajmniej tak było w przypadku matki, która w
przeciwieństwie do ojca, choć po części starała się wypełniać
swoje rodzicielskie obowiązki. Ale to były tylko pozory,
przykrywka dla sąsiadów i reszty
otoczenia. Matka była mistrzynią w udawaniu, że wszystko
jest dobrze z naszą rodziną, że jesteśmy nieskazitelni, czyści i
przykładni. Tak naprawdę gniliśmy w środku.
W końcu jednak poddała
się i zostawiła mnie. Nie byłam jej potrzebna do szczęścia.
Właściwie, to byłam tym potworem, który odbierał jej szczęście i
wysysał z niej niczym wampir wszelką siłę, czy chęć do życia.
Gdyby nie zaszła ze mną w ciążę, nie musiałaby wiązać się z
ojcem – alkoholikiem i kobieciarzem, no i przede wszystkim
skończyłaby studia. Teraz to wiem, że musiała mnie nienawidzić.
Musisz zrozumieć drogi czytelniku, że niewiele w moim
życiu zaznałam ciepła i miłości. Tak naprawdę jedyną osobą,
która mi to okazała był Kruk. On był zupełnie inny niż wszyscy.
Łączyła nas tajemnicza więź. Zawsze rozumieliśmy się bez słów, i
wcale nie mam tu na myśli instynktownego czytania mowy ciała
partnera. To było coś głębszego i niesamowitego. Pamiętam, jak w
żartach mówiłam mu, że musi być telepatą, a on odpowiadał mi
swym tajemniczym, lecz niezwykle szczerym uśmiechem.
Pojawiła się kolejna wizja. Widziałam siebie i Kruka
wprowadzających się do naszej kawalerki w centrum Warszawy. Była
mała, ale niezwykle przytulna. Niewielka kuchnia, łazienka i
pokój, który służył nam za dzienny, gościnny oraz sypialnię,
gdzie nocami poznawałam tajniki miłosnej sztuki.
Kruk
pochodził z Torunia, ale już drugi rok studiował etnologię na
UW. Od chwili, gdy się o tym dowiedziałam, moim największym
marzeniem stało się studiowanie na tym samym uniwersytecie co
on. Nie było to łatwe, ale w końcu metodą prób i błędów, po
napisaniu setek podań i odwołań dostałam się na chyba najmniej
popularny kierunek w tych czasach - filozofię.
Ta wiadomość nie zachwyciła ojca. Liczył na to, że jak
tylko zdam maturę, pójdę do pracy i będę harować od świtu do
zmierzchu na jego utrzymanie.
- Co ty będziesz robić po filozofii?!? Durna! Masz iść do
pracy, bo ja ci nie dam złamanego grosza na te twoje studia!!!
- Nie chcę twoich pieniędzy! Nie chcę nic od ciebie, a na
filozofię pójdę na złość i przekór dla wszystkich, którzy mi to
odradzają. Co będę robić? To już moja sprawa!
To były ostatnie słowa, jakie z nim zamieniłam. Zaraz po
tej kłótni spakowałam swoje rzeczy i wyjechałam do Warszawy. Od
tej chwili nie miałam żadnego kontaktu z rodzicami.
W tej małej,
ale przytulnej kawalerce przeżyłam najpiękniejsze chwile w całym
moim życiu. Dopiero tam poznałam co to szczęście, miłość,
poczucie bezpieczeństwa.
Utrzymywaliśmy się za pieniądze Kruka, który wydawał się
skarbonką bez dna. Twierdził, że jego ojciec jest właścicielem
wielkiej firmy i że o finanse nie powinnam się martwić.
Zastanawiał mnie jedynie fakt, że Kruk nigdy przy mnie nie
rozmawiał przez telefon z jakimkolwiek krewnym. Jak sam
twierdził, jego rodzina była bardzo zajęta, więc wolałam nie
pytać go o szczegóły. Szczerze mówiąc nie interesowało mnie nic,
co by się z nim pośrednio wiązało. Chciałam go mieć jedynie
takiego, jakiego już miałam, a reszta nie przedstawiała dla mnie
żadnej wartości.
Godzinami
potrafiliśmy rozmawiać na najprzeróżniejsze tematy. Kłócić się
tylko i wyłącznie po to, by potem upajać się tymi chwilami,
które przychodzą wraz z pogodzeniem się dwojga kochanków.
Kruk często
opowiadał mi o rzeczach,
których do końca nie potrafiłam zrozumieć, a on sam zaraz potem
przepraszał mnie, że więcej powiedzieć nie może. Najczęściej
zaczynał jakieś zdanie, bądź bardzo filozoficzną myśl, a zaraz
potem zamykał się w sobie i wychodził na długi, samotny spacer.
Był dziwakiem, ale i ja byłam dziwaczką, więc nie zadawałam mu
niezręcznych pytań. Jeśli nie mówił mi o czymś, to miał jakiś
sensowny powód.
Najbardziej
jednak podobał mi się jego pogląd na temat nazw i imion.
- Wszystko na tym świecie ma swoje prawdziwe imię. –
Mawiał. – Nie mam tu na myśli nazw nadawanych przez ludzi. Każda
żywa istota, czy każdy przedmiot je posiada. Jeśli znasz swoje
prawdziwe imię, możesz zdobyć wielką siłę. Ono jest właśnie
kluczem do uwolnienia tej pradawnej siły, która drzemie w
każdym.
Kruk zawsze miał charakter filozofa i żył marzeniami, ale
mi to pasowało. Był jaki był, a ja kochałam każdą najmniejszą
jego cząstkę, każdą myśl, każdy włos na głowie i każdy uśmiech.
Kochałam w nim to, że mówi do mnie Sierra, a nie Dorota. To
właśnie w noc naszego spotkania uświadomił mi, że Dorota, to
tylko przykrywka, maska i życie kogoś innego. Kogoś, kto chce na
siłę wpasować się w zepsute społeczeństwo. Marionetki, której
sznurki pociągają „ci na górze”. Od chwili, gdy powiedział do
mnie „Sierra”, czułam się, jakbym obudziła się z bardzo długiego
snu, który trwał całe moje dotychczasowe życie.
I tak dzień za
dniem mijał jak w bajce, ale w końcu nawet w bajkach, czasem
wszystko potrafi się nieźle skomplikować.
***
Owe komplikacje pojawiły się jakieś pół roku temu. Kruk
stał się milczący i coraz częściej wybierał się na swoje samotne
nocne wyprawy. Często mówił do mnie zagadkami. Któregoś razu,
gdy oglądaliśmy telewizję wszczął bardzo zaskakującą rozmowę.
- Nie chcę, żebyś płakała z mojego powodu.
- Ale dlaczego miałabym płakać? Jesteś moim największym
szczęściem!
- A ty moim, ale obiecaj, że nie będziesz płakać.
W tamtej chwili zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z
tego, co mówił. Puściłam to mimochodem.
- Jestem złą osobą, nie zasługuję na ciebie. – Powiedział.
Spojrzałam na niego z nieco urażoną miną.
- Proszę nie gniewaj się na mnie, chcę abyś wiedziała, że
zawsze będę cię kochał. Nic nas nie rozłączy, nawet to co może
wydawać się nieuniknione.
Jego słowa nieco mnie rozgniewały.
- O co ci chodzi Kruk? Masz jakieś wyrzuty z mojego powodu?
- Nie. Źle mnie zrozumiałaś. Musisz wiedzieć, że tak
naprawdę to co wygląda na koniec, wcale końcem nie jest. To
dopiero początek. Dlatego proszę cię, byś nie płakała i nie
gniewała się na mnie. I z góry przepraszam, za to, że
prawdopodobnie cię w to wciągnąłem.
To, co mówił nie miało dla mnie żadnego sensu. Spytałam
go, czy przypadkiem czegoś nie brał, ale tylko się zasmucił i
spojrzał mi prosto w oczy. Wtedy uśmiechnęłam się by go
pocieszyć. Przytuliłam się do niego, a on objął mnie w biodrze.
- Zdradzasz mnie? – szepnęłam mu do ucha.
- Nie. – Roześmiał się – Ale cieszę się, że jesteś o mnie
zazdrosna.
Wtedy to ja obdarzyłam go uśmiechem i rzuciłam się na niego
niczym drapieżna kotka.
Tej nocy kochaliśmy się jak nigdy przedtem. Kipieliśmy
rządzą i pożądaniem naszych ciał, tak jak strudzeni podróżnicy
pragną świeżej wody po wielu dniach spędzonych na pustyni. To
było zupełnie jak „ten pierwszy raz”, choć z Krukiem każdy
stosunek wydawał się „pierwszym”.
Ta szalona noc sprawiła, że następnego dnia praktycznie
zapomniałam o naszej dziwnej rozmowie. Kiedy jednak wieczorem
odwiedzili nas znajomi, Kruk wydawał się być nieobecny i nieco
oziębły. Nie pił nawet piwa, które bardzo sobie cenił. Dopiero
wtedy zdałam sobie sprawę, że coś jest z nim nie tak, ale kiedy
tylko go o to pytałam, nie odpowiadał.
Jakiś tydzień później Kruk nagle zaczął nalegać, abyśmy
udali się do notariusza i ustalili współwłasność mieszkania.
Zdziwił mnie ten pomysł, ale postanowiłam nie protestować. Kruk
ciągle powtarzał mi, że nie potrafię przewidzieć tego, co może
się wydarzyć, dlatego warto się na przyszłość zabezpieczyć. Jego
pomysły oraz zachcianki traktowałam jak kaprysy, ale nie dawałam
tego po sobie poznać. Za wszelką cenę nie chciałam go urazić. W
końcu troszczył się o mnie.
***
Czułam teraz wzrastające we mnie napięcie, gdyż powoli
zaczynałam sobie zdawać sprawę, że seria tych wizji z
przeszłości nieuchronnie prowadzi do tej ostatniej – najgorszej.
Drastycznego finału, który owijał wokół nas swe oślizgłe macki i
przeradzał w sarkastyczne Fatum rodem z antycznej tragedii.
Sen, który
powoli zaczynał zmieniać się w koszmar.
***
To był chłodny jesienny wieczór. Miałam zajęcia przez
niemal cały dzień, dlatego nie kontaktowałam się z Krukiem przez
telefon. Wiedziałam, że on też wiele ma na głowie, więc
postanowiłam dać mu trochę luzu.
Kiedy weszłam do domu zdziwił mnie fakt, że drzwi są
otwarte. Kruk był z natury rozsądny i przezorny, więc drzwi
zwykł zamykać.
Światła w domu były pogaszone, ale w pokoju zastałam
włączonego laptopa. Playlista Kruka odtwarzała właśnie kawałek
Steve’a Conte – „Heaven’s Not Enough”.
Zawołałam go po imieniu,
ale odpowiedziała mi wyłącznie cisza. Przestraszyłam się, ale
zaraz wpadłam na pomysł, że o to tu właśnie chodzi – Kruk chce
mnie wystraszyć. Pomyślałam, że pewnie schował się w łazience.
„Dobrze, jeśli chce się pobawić w noc horrorów, to ją
dostanie” – Pomyślałam i zaraz udałam się do kuchni w celu
wydobycia z szuflady wielkiego kuchennego noża. Chwyciłam go
tak, jak robią to mordercy w starych, czarno – białych
thrillerach i powolnym krokiem udałam się w stronę łazienki.
Kiedy jednak zbliżałam się do niej, instynkt zaczął mi
podpowiadać, że coś jest nie tak. Rozejrzałam się po korytarzu,
ale nie wykryłam niczego niepokojącego. Chwyciłam za klamkę
drzwi łazienki i zdałam sobie sprawę, że stoję w kałuży, której
źródłem musiał być odkręcony kran wanny.
- Kruk! Zwariowałeś? Chcesz zalać sąsiadów?
Nadal cisza. Słychać jedynie szmer płynącej wody. To mnie
bardzo zdenerwowało. Otworzyłam drzwi łazienki. Szybko zdałam
sobie sprawę, że cała jest zalana. Teraz byłam już wściekła.
Zapaliłam światło i właśnie w tym momencie moje myśli popłynęły
niczym potok. Przeraziłam się niesamowicie. Woda zalegająca w
łazience miała kolor szkarłatny!
Upuściłam nóż i pośpiesznym krokiem udałam się w stronę
wanny, która skryta była za ceratową zasłoną. Miałam rację – to
ona była źródłem potopu i tajemniczego szkarłatu.
Gdy uchyliłam zasłonę mym oczom ukazał się widok tak
drastyczny i pewnym sensie groteskowy, że nawet dziś ciężko jest
mi go opisać. Pamiętam jednak, że w tamtej chwili zamurowało
mnie. Nie mogłam krzyczeć, bo nie miałam na to siły, nie mogłam
płakać, bo zabrakło mi łez. Upadłam jedynie na mokrą, czerwoną
podłogę i leżałam na niej przez chwilę. Wiem, że zdawało mi się,
iż los znów ze mnie zadrwił. W głowie słyszałam jego szyderczy
śmiech. Po dłuższej chwili podniosłam się na nogi, by przekonać
się, czy to co zobaczyłam nie było wytworem mojego umysłu. Na
moje nieszczęście – nie było.
W wannie leżał Kruk. Nagi. Pozbawiony życia. Otulał go
wyłącznie szkarłat, którego źródłem były jego własne, podcięte
żyły. Oczy miał zamknięte i spokojne, jakby jedynie spał i za
chwilę miał się obudzić. Nie zwiodło mnie to jednak. Jego blady,
zabarwiony czerwienią tors przywrócił moje myśli do
rzeczywistości. Kruk był martwy. Życie wypłynęło z niego wraz ze
szkarłatnym płynem.
Spojrzałam na ścianę nad wanną, na której Kruk w
ostatnich chwilach swego istnienia napisał krwią „Nie płacz”.
Właśnie wtedy zaczęłam płakać.
***
Następne chwile pamiętam jedynie jak klatki źle pociętego
filmu. Popadłam w obłęd. W ułamku sekundy uwolniłam z siebie
całą złość, gniew, żal i smutek. Nie wiem jak długo trwał ten
stan, ale gdy tylko zaczęła wracać do mnie trzeźwość umysłu,
zadzwoniłam na policję, po czym udałam się na całonocną samotną
wędrówkę po mieście.
Pamiętam, że wtedy nie myślałam o niczym. Byłam jak
widmo, albo pusta skorupa. Po prostu szłam przed siebie i nie
liczyło się dla mnie nic.
Nad ranem obudziłam się na ławce w parku. Moje myśli były
w strzępach. Cały mój świat, który tak kochałam i pielęgnowałam
runął w jednej, krótkiej chwili. Nie mogłam się z tym pogodzić.
Szczerze powiedziawszy, to nadal staram się od tego uciekać.
Pamiętam jednak, jedną, jedyną myśl, która tego ranka
pałętała się po moim zranionym umyśle.
„Kłamałeś. Jednak
mnie zdradziłeś. Usnąłeś w ramionach innej kochanki – Mortis.”
***
W tym momencie wizja się urwała. Wyglądało to tak, jak by
nagle ktoś uciął stary film, albo skończył się nagle nadawany
program w telewizji. Nie było już nic. Dryfowałam w ciemności. „Może
w końcu odpocznę” – pomyślałam i zaraz zaczęłam zatapiać się
w mrocznych odmętach mojego umysłu.
Nagle jednak usłyszałam jakąś melodię. Po krótkiej chwili
zdałam sobie sprawę, że to doskonale mi znany kawałek Red Hot
Chili Pepers! Ale jak? Czemu, akurat ten? Nie mogłam zrozumieć
co się dzieję. Zdałam sobie sprawę, że dźwięk wydobywa się z
kieszeni moich spodni, ale jest bardzo zniekształcony, jak gdyby
należał do jakiegoś zupełnie innego świata, a w śnie był jedynie
echem!
- Telefon! – Krzyknęłam i otworzyłam oczy. Zdałam sobie
sprawę, że właśnie się obudziłam. Odetchnęłam z ulgą. Bardzo
dobrze, że udało mi się opuścić ten senny koszmar, który zamiast
przynieść mi ulgę, sprowadził istne tortury.
Nagle przypomniało mi się, że przecież jadę pociągiem.
Rozejrzałam się po przedziale. Babci i studenta już nie było.
Pozostałam sama. Wszystko było na swoim miejscu i wyglądało tak
samo, jak przed moim zaśnięciem, z wyjątkiem śnieżycy za oknem,
która przypuszczalnie musiała się pojawić bardzo gwałtownie.
Sięgnęłam do prawej kieszeni spodni, aby wydobyć telefon.
Spojrzałam na wyświetlacz i przeczytałam nazwę osoby, która do
mnie dzwoni. Wielkimi literami napisane było
„WOLAND”.
-
Dziwne –
Szepnęłam – Nie przypominam sobie, bym miała zapisaną w książce
telefonicznej taką osobę. – Szybko jednak przyszło mi na myśl,
że to może do mnie dzwonić mój operator komórkowy, bo dla nich
taki numer to żadna sztuka.
Wcisnęłam przycisk z zieloną słuchawką.
- Słucham? – Powiedziałam.
- Dzień dobry – Odezwał się niski, ale niezwykle uprzejmy
głos. – Czy mam przyjemność z panią Sierrą?
Zamurowało mnie, a po plecach przebiegł mi zimny dreszcz.
Tak nazywał mnie tylko Kruk! Dla reszty świata byłam tylko
Dorotą! Najbardziej jednak przeraził mnie fakt, że tajemniczy
głos z pewnością nie należał do Kruka. Przecież Kruk nie żył!
- Halo? Co się dzieje? Czy ma pani brak zasięgu? – Ponownie
odezwał się głos w słuchawce.
- Kim jesteś i czego chcesz? – Wyrzuciłam z siebie –
Myślisz, że to takie śmieszne? Że mało wycierpiałam?
- Ależ przepraszam, zaszło chyba małe nieporozumienie. Nie
mam zamiaru pani obrażać, chciałbym jedynie porozmawiać.
- Porozmawiać? Nie mam zamiaru z nikim rozmawiać! Pewnie
jesteś z policji. Już wam powiedziałam wszystko co wiem!
- Ależ absolutnie nie jestem z policji, chciałbym po prostu
pomówić. Wydaje mi się jednak, że ta sprawa nie powinna być
omawiana przez telefon. Czy możemy się umówić na widzenie, że
tak się wyrażę „oko w oko”?
- Czy to aby nie pomyłka?
- Ależ absolutnie nie! Jeśli mógłbym coś zasugerować – Może
porozmawialibyśmy za chwilę?
Głos w słuchawce wydawał się coraz mniej ludzki, a cała ta
przedziwna sytuacja coraz bardziej groteskowa.
- Ale ja jestem teraz w pociągu! Poza tym nie wiem kiedy
będę w Warszawie! Jeśli chciałby pan…
- Mi to nie przeszkadza, jeśli pani to nie przeszkadza.
Zaśmiałam się.
- Ależ oczywiście, że mi to nie przeszkadza! Jeśli tylko
teleportuje się tu pan teraz, to z pewnością z panem porozmawiam
– Zażartowałam.
- Cudownie! A więc nic nie stoi na przeszkodzie. Postaram
się zjawić za około pięć minut, ale aby pani umilić czas, już
teraz wyślę do pani mojego pomocnika, z powiedzmy… upominkiem.
Do zobaczenia!
Głos w słuchawce umilkł i usłyszałam charakterystyczne
pikanie oznaczające urwanie połączenia.
- Że też ludziom takie głupie żarty przychodzą do głowy.
Ciekawi mnie tylko skąd ten koleś znał moje „prawdziwe imię”.
Schowałam komórkę do kieszeni i spojrzałam w stronę okna.
Niebo wydawało się tańczyć. Miliardy maleńkich i delikatnych
śnieżynek wirowało w rytm tylko dla nich słyszanej melodii, by w
końcu upaść na ziemię i zmienić się w śnieżną pierzynę. Widok
był baśniowy, ale zdawałam sobie sprawę, że tak obfite opady
zawsze powodują masę kłopotów. Miałam jednak nadzieję, że moja
dalsza podróż przebiegać będzie bez niemiłych niespodzianek.
Skoro o niespodziankach mowa, to przypomniały mi się
słowa żartownisia. Szybko jednak wymazałam tą myśl, gdyż
doskonale zdawałam sobie sprawę, że żadnej niespodzianki nie
będzie. No chyba że ten facet jest w pociągu i za chwilę wpadnie
do mojego przedziału z kamerą krzycząc „zostałaś wkręcona!”.
Uśmiechnęłam się do siebie. W tamtej chwili postanowiłam, że w
przyszłości postaram się być mniej naiwna. Przecież moja
wybujała fantazja może kiedyś sprowadzić na mnie jakieś
nieszczęście.
- Głupia! Musisz się trzymać bliżej rzeczywistości, bo jak
wiesz sama, świat baśni nie istnieje! Jeśli nadal będziesz
zachowywać się jak dziecko, to prędzej czy później skończysz w
wariatkowie! – powiedziałam do siebie w duchu.
Odwróciłam głowę w stronę drzwi przedziału i
zaobserwowałam coś niezwykle interesującego. Przez chwilę prawie
zamarłam, gdyż to, co dziać się w owej chwili zaczęło nie
powinno być rzeczywiste.
Najpierw zauważyłam dziwne, ciemne plamy, które pojawiać
się zaczęły na drzwiach i wszędzie w przedziale. Największe
znalazły się w kątach i na suficie. Wydawały się żyć.
Przypominały groteskowe, ruchliwe ameby.
Do tej pory jechałam przy
zapalonej lampie, lecz teraz światło zaczęło migotać coraz
intensywniej, aż w końcu neonowa żarówka zupełnie się przepaliła
i wystrzeliła stosem iskier, po czym spłonęła w błękitnych
płomieniach. Co najciekawsze, płomienie zawieszone na suficie
wcale nie miały zamiaru zniknąć. Ogień płonął w najlepsze, jak
gdyby ktoś zapalił nade mną ognisko i cały czas podkładał do
niego szczapy drewna. Błękitny płomień nie dawał jednak ciepła,
a jedynie delikatną błękitną poświatę, która w połączeniu z
ciemnymi, ruchliwymi plamami tworzyła niesamowity, upiorny
klimat.
Przetarłam
oczy, gdyż nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Pomyślałam, że
zapewne nadal śnię kolejną surrealistyczną wizję. Zamknęłam oczy
i spróbowałam uspokoić swoje zmysły. Wyobraziłam sobie, że
zapadam się w ciemność. Czytałam gdzieś, że ta metoda pozwala
ustabilizować sen, przejść w jego kolejną fazę, albo w
ostateczności się z niego całkowicie przebudzić.
Nagle
poczułam na swojej dłoni coś bardzo zimnego, włochatego i
śliskiego za razem. Potrząsnęłam ręką, otworzyłam oczy i
gwałtownie wydałam z siebie szaleńczy krzyk. Odruchowo
podniosłam się na nogi i weszłam na siedzenie, po czym
przywarłam plecami do okna.
Czarne ameby
okazały się być żywe! Przypominały teraz smołę pokrytą tysiącami
maleńkich włosków, spływająca strumieniami z sufitu i ścian
wprost na podłogę przedziału. Kiedy już ta dziwna substancja
docierała do ziemi, łączyła się w większe struktury, które teraz
zaczynały wyglądać jak karykaturalne, groteskowe stworzenia z
długimi, ruchliwymi ogonkami. Owe ogony, które raczej powinnam
nazwać mackami, umożliwiały tym stworzeniom przyczepianie się do
wszystkiego wokół. Wiły się na podłodze niczym wielka,
obrzydliwa ośmiornica, albo potwór rodem z prozy Lovecrafta.
Serce waliło
mi jak szalone. Powoli moje instynkty zaczynały przejmować
kontrolę nad rozumem. Ten sen był bardziej rzeczywisty, niż
jakikolwiek inny. Z oczu pociekły mi łzy, które nie
odzwierciedlały żalu, czy smutku, lecz niemożliwe do wyobrażenia
przerażenie.
Istoty
zaczęły mozolnie piąć się w górę. Najpierw powoli wpełzały na
siedzenie pokryte niebiesko-żółtym obiciem, zniszczonym
niedopałkami papierosów, potem zaczęły wślizgiwać mi się na
nogi. Przeszedł mnie dreszcz, wywołany zimnem ich ciał
prześlizgujących się po moich udach.
Nie
wytrzymałam! Strząchnęłam napastników, po czym skoczyłam jak
kotka w stronę drzwi do. Złapałam za uchwyt, lecz ten wyślizgnął
mi się z rąk! Nie potrafiłam otworzyć drzwi przedziału, a co za
tym szło, znalazłam się pułapce! Musiałam jakoś szybko
zareagować, gdyż nie mogłam znieść obrzydliwego dotyku macek
tych kreatur. Złapałam za szczebel metalicznej półki na bagaże,
lecz ten wygiął się niczym guma. Zdałam sobie sprawę, że cały
przedział zaczyna przedziwnie falować niczym galareta. W
mgnieniu oka zmieniała się cała struktura cząsteczkowa
otaczającej mnie rzeczywistości. Nawet powietrze miało teraz
zupełnie inny smak i zagęszczenie.
Wyciągnęłam
ze spodni niewielki scyzoryk, który w zwyczaju miałam nosić
zawsze przy sobie.
- Obudź się!
Obudź! – Krzyczałam gwałtownie wykonując niewielkie nacięcie na
wewnętrznej stronie mojej dłoni. Poczułam ból i uświadomiłam
sobie w końcu, że to jednak musi dziać się naprawdę.
Wydałam z
siebie dźwięk, który pod żadnym pozorem nie brzmiał, jakby
wydobywał się z ust ludzkich. Był on kwintesencją bólu,
przerażenia i nieziemskiej rozpaczy. Stałam się zwierzęciem,
które za wszelką cenę pragnie wydostać się ze śmiertelnej
pułapki. Powoli zaczynałam tracić świadomość, gdy ohydne,
czarne, zimne macki zaczynały oplatać moje ciało. Czułam, że
zaczynają opuszczać mnie siły życiowe, jak gdyby okropne
potworki ją ze mnie wysysały. Świat zaczynał zmieniać barwy.
Najpierw stał się żółty, a potem zaczynał przechodzić w czerń.
Wtem z tego
nieprzyjemnego stanu wyrwał mnie delikatny, wysoki dźwięk.
Stworzenia również go usłyszały, ponieważ poczułam na swym ciele
ich drżenie. Najwidoczniej obawiały się tego dźwięku. Gdy ten
się powtórzył, z niesłychaną szybkością spłynęły z mego ciała i
na powrót zmieniwszy się w smołowatą ciecz, zniknęły w kątach i
pod siedzeniami.
Napastnicy
zniknęli. Nie czułam jednak ulgi, gdyż zdawałam sobie sprawę, że
przed czymś uciekli. Nie wiedziałam, czego mogę się teraz
spodziewać. Pamiętam, że w tamtej chwili byłam przerażona i
pragnęłam własnej śmierci. Marzyłam o zaznaniu spokoju poprzez
ponowne połączenie się z Krukiem w zaświatach.
Drzwi do
przedziału otworzyły się. Stał w nich czarny kot. Nie czynił
tego jednak jak to koty miały w zwyczaju. Stał dumny i
wyprostowany zupełnie jak człowiek! Do ogona przywiązany miał
niewielki dzwoneczek, który musiał być źródłem dźwięku, który
spłoszył potworki.
Do kociej szyi przywiązana była biała muszka, która nadawała
nieco powagi groteskowemu stworzeniu. W łapkach kot trzymał tacę
z przypuszczalnie kryształową karafką wypełnioną przezroczystym
płynem i małym kieliszkiem do wódki.
Wielkie
zielone oczy zalśniły a w powietrzu rozległo się wesołe
miauknięcie, które z pewnością miało oznaczać powitanie. Kot
zbliżył się do mnie dostojnym krokiem, po czym podał mi
kieliszek napełniwszy go uprzednio.
Byłam wtedy
niemal na skraju szaleństwa, więc szybko chwyciłam kieliszek i
wypiłam jego zawartość jednym haustem. Płyn jak oczekiwałam
okazał się wódką. Kot mrugnął w podziękowaniu, odebrał pusty
kieliszek, ponownie go napełnił, po czym podał mi go po raz
drugi. Bez wahania znów wypiłam jego zawartość. Sytuacja
powtórzyła się jeszcze trzy razy.
Alkoholowe
upojenie zaczynało dawać o sobie znać. Miałam miękkie nogi, ale
poczułam ulgę i nieco się uspokoiłam. Zdałam sobie sprawę, że po
czole zaczyna spływać mi zimny pot. Kot również musiał to
zauważyć, gdyż nagle zupełnie znikąd w jego łapkach pojawiła się
haftowana, bawełniana chusteczka w kolorze szafiru. Otarłam pot
i upadłam na kolana. Musiałam wyglądać wtedy niezwykle żałośnie:
prawie pijana, z rozmazanym makijażem i czerwonymi oczami.
Cały mój
świat właśnie wywrócił się do góry nogami. Zdałam sobie sprawę,
że owy czarny kot, jest tym „białym króliczkiem”, który prowadzi
mnie wprost do krainy czarów. Pytanie tylko – czy jest z niej
powrót?