Jechałam pociągiem. Tak po prostu. Zupełnie bez celu.

Nie wiem ile czasu już upłynęło od momentu gdy wsiadłam do tego stalowego węża pędzącego przez niemal całą Polskę. Wiedziałam tylko, że właśnie przed chwilą się obudziłam z niezbyt głębokiego snu. Ile spałam? Nie mam pojęcia.

Do przedziału wszedł konduktor i właśnie sprawdzał bilet staruszce od której swoją drogą mocno śmierdziało czosnkiem i cebulą, zupełnie jakby obawiała się wampirów w biały dzień. W dodatku w centralnej Polsce! Jeśli dobrze słyszałam, to one przecież głównie na Śląsku straszą! Może babcia tam właśnie się wybiera? No ale mnie już chyba nic nie jest w stanie zadziwić.

Oprócz nas w przedziale siedział jakiś student, który chyba nawet na chwilę nie miał zamiaru oderwać nosa od grubej księgi. Zdaje się, że był to jakiś podręcznik do matematyki, którego pewnie i tak nigdy nie udałoby mi się zrozumieć. Przecież studiuję filozofię! Przynajmniej studiowałam do wczoraj.

- A może panienka zechce pokazać swój bilet? – Spytał konduktor.

Przez chwilę zupełnie nie słyszałam, co do mnie mówił, ponieważ zajęta byłam przysłuchiwaniu się temu charakterystycznemu stukaniu kół o szyny. Znudzony człowiek potrafi nieraz wpaść w silny trans słuchając tego dźwięku. Tak przynajmniej bywało wielokrotnie  w moim przypadku.  

Nagle zdałam sobie sprawę, że powinnam okazać bilet, gdy tylko ujrzałam jego skwaszoną minę. Bez wahania sięgnęłam do kieszeni jeansów i wyciągnęłam skrawek papieru.

- Weekendowy? A dokąd to panienka jedzie sama?

Panienka? Co on tak z tą panienką? W kwietniu przyjdzie mi skończyć 22 lata, a z każdymi urodzinami coraz bliżej mi do nieuniknionej starości. Już to widzę. Ja cała pomarszczona, przygarbiona, pokryta plamami wątrobowymi i paląca skręta krzycząc do wrednych dzieciaków lubiących napadać miłe staruszki: „Już ja wam pokażę”. Niedoczekanie. „Spokojnej” starości z pewnością nie przyjdzie mi doczekać. Tak przynajmniej podpowiada mi ten tajemniczy głos w mojej głowie.

Konduktor. Zapomniałam. Miałam go już serdecznie dość. A co go to interesuje? Niech już kasuje ten bilet i idzie molestować ludzi w innych przedziałach.

- Hmmm? W dodatku w taką porę jak ta. Tak ostrej zimy jak teraz od lat już nie pamiętam. – Kontynuował.

Konduktor widocznie nie miał zamiaru się poddać. Teraz nagle zainteresowała go zima? W zasadzie może i nie było w tym nic dziwnego, skoro sam przypominał nieco świętego Mikołaja. Mleczna broda spływała mu po twarzy i wystarczyłoby tylko ubrać go w czerwony kostium, a potem z pewnością dostałby posadę w reklamie Coca Coli. Konduktor widać w swoim fachu tkwił z zamiłowania, bo zapewne już dawno mógłby wybrać się na emeryturę.

- Kasjerka powiedziała, że na tym bilecie dojadę gdzie zechcę. – odparłam i zaraz zajęłam się podziwianiu ośnieżonych krajobrazów.

- Ale jakiś cel podróży panienka zapewne ma.

- Nie.

- Jak to tak? – Teraz zrobił już tak przedziwną minę, że nie wiedziałam, czy chce mnie skarcić, czy też najzwyczajniej się mnie przestraszył.

- Tak po prostu. – burknęłam i wskazałam na bilet, który tkwił już od dłuższej chwili w jego rękach. Niech już go kasuje i spada!

- Ucieka panienka  z domu?

Domu? Jakiego domu? Jeśli na świecie istnieje jakiekolwiek miejsce, które powinnam nazywać domem, to pewnie to małe zapleśniałe mieszkanie w starej, toruńskiej kamieniczce zajmowane obecnie przez mojego ojca i jego partnerkę Jolę, czy tam Zofię. Tyle ich było, że już nie jestem w stanie ich wszystkich zliczyć. Mam nadzieję, że wszystkie zdechną na jakąś chorobę weneryczną w rynsztoku.

- Ehh… człowieku co cię to interesuje? Jadę sobie od tak przed siebie. Coś się nie podoba?

W tym momencie chyba trochę przesadziłam ze swoim tonem, ale najzwyczajniej miałam już dość tego przesłuchania. Poczułam tylko zimne i karcące spojrzenie staruszki. Westchnęłam.

- A dokąd ten pociąg właściwie jedzie? – Spytałam po chwili zastanowienia.             Staruszka przyglądała mi się tak, jakby właśnie szykowała się do odprawiania jakichś egzorcyzmów nade mną. Konduktor był najzwyczajniej  zszokowany, a student w końcu wyciągnął nos z książki zrozumiawszy, że w przedziale dzieje się coś znacznie ciekawszego niż różniczkowanie.

- Do Wrocławia – Konduktor nareszcie przerwał milczenie.

- No to jadę do Wrocławia – Stwierdziłam i znów wskazałam na bilet.

- No to niech panienka jeszcze legitymację pokaże, bo bilet jest ulgowy.

Sięgnęłam do torby i wyciągnęłam czarny skórzany portfel, w którym swoją drogą ukrywałam całkiem sporą sumkę. Wyjęłam legitymację studencką i podałam ją konduktorowi. Ten obejrzał ją skrupulatnie, po czym zwrócił mi ją razem z biletem. Na koniec skłonił się i wyszedł z przedziału. Student powrócił do książki, a staruszka nadal bacznie się mi przyglądała.

Spojrzałam na małe, prostokątne zdjęcie z legitymacji. Zza kurtyny długich, ciemnych włosów wyglądała nieco blada, ale całkiem ładna dziewczyna. Gdyby nie mój nieco przydługi nos, mogłabym w zasadzie uchodzić za ideał. Miałam jeszcze ten śmieszny pieprzyk, który nie wiedzieć czemu ulokował się gdzieś między nosem, a lewym policzkiem i nadawał mi nieco tajemniczego wyglądu. Zawsze uważałam, że mnie szpeci, ale wszyscy mówili, że jest słodki.

W końcu nie bez powodu zawsze miałam w kim przebierać jeśli chodzi o facetów. Mimo to w całym swoim życiu zaangażowałam się w tylko dwa poważniejsze związki. Paweł w liceum i Kruk…

Zadrżałam na myśl o Kruku, a w kąciku mego lewego oka pojawiła się łza. Przed oczami pojawił się obraz, o którym tak bardzo chciałam zapomnieć. Nie mogłam, nie potrafiłam już od ponad dwóch miesięcy. Od „tego czasu”, żyłam na skraju obłędu, gdzieś między snem a jawą. Nie wytrzymałam. Zostawiłam wszystko i wsiadłam w pociąg. Tak, to właśnie Kruk był powodem mojej szalonej wycieczki na dolny Śląsk. Kruk, który był powodem mego życia. Do tej pory…

Zerknęłam na napis wykonany tłustym drukiem: UW, a zaraz pod nim imię i nazwisko właścicielki legitymacji: Dorota Kowalska. Brzmiało to bardzo ironicznie. Czasem wydawało mi się, że już banalniej nikt w całej Polsce się nie nazywa. Zupełnie jakby rodzice chcieli mi zrobić na złość i zmusić do bycia typową szarą obywatelką tego kraju. Zrobiło mi się niedobrze, więc szybko schowałam dokument do portfela i zamknęłam oczy.

- No i się wam nie udało. Schrzaniliście sprawę już na samym początku. – Szepnęłam w stronę okna zupełnie jakbym chciała aby teraz to usłyszeli, po czym pogrążyłam się w kolejnym śnie, który niczym czarny kot otulił mnie i delikatnie musnął swoimi ostrymi jak brzytwa pazurami. Usłyszałam tylko jak mruczy, a potem była już tylko ciemność i mój mały, prywatny świat marzeń.

 

 

***

 

 

 

         Ale świat marzeń okazał się dla mnie okrutny. Tym razem nie przyszły do mnie świadome sny, które od ponad pięciu lat trenowałam, ani koszmary, ani te surrealistyczne wizje, które pojawiają się tylko i wyłącznie po to, by umysł mógł wyrzucić z siebie niepotrzebne informacje. Było o wiele gorzej, ponieważ nawiedzić mnie miały teraz bolesne wspomnienia.

 

         Cztery lata wstecz. Toruń. Ciemna uliczka.

         Jakaś postać snuje się niepewnym krokiem stąpając pomiędzy popękanym chodnikiem a serią narkotycznych wizji po LSD. Cały świat zdaje się delikatnie falować, a naturalny mrok otula i wyciąga do postaci dziewczyny swe macki. Delikatnie pieści ją po udach i wsuwa swoje niby-palce w jej włosy. Wita ją niczym ojciec swoje dziecko.

„Czy to już?” – Szepcze.

„Czy to już teraz? Czy już od teraz będziesz moja?”

         W miejscach takich jak to, cisza wydaje się nie istnieć, bo tu zawsze rozbrzmiewać będą przytłumione głosy miasta. Odgłosy silników, okrzyki rozpaczy, szepty kochanków w ciemnościach… W miejscach takich jak to, skazanych na wieczne słuchanie muzyki miasta.

         Latarnie wydają się same gasnąć, gdy dziewczyna zaczyna znajdować się w ich zasięgu, a kiedy tylko oddala się na bezpieczną odległość zapalają normalnym blaskiem jak gdyby oddychały w uldze. Obawiają się dziewczyny, czy tego nienaturalnego mroku, który za nią podąża?

         W oddali przebiega kot pomrukując swoją nocną pieśń skierowaną do ukochanej matki nocy.

         Dziewczyna opiera się o stary ceglany mur. Chwieje się przez chwilę, po czym zaczyna wymiotować. Tej nocy wypiła zbyt wiele, by teraz samej wracać do domu a teraz jej organizm wyrzuca z siebie wszystko to, co uznał za zbędne. Jej umysł jest tak przyćmiony, że nie zauważyła iż od pewnego czasu ktoś za nią podąża.

         Powoli, spokojnie zbliża się do niej mężczyzna. Jest bezszelestny do tego stopnia, że wydaje się płynąć w powietrzu, a cała rzeczywistość go otaczająca wydaje się delikatnie drżeć. Jest taki… nienaturalny. Stare mury i chodniki wydają się odrzucać postać, jakby podświadomie wiedziały, że nie należy ona do tego świata. Jakby w ogóle same miały duszę i myślały…

         Dziewczyna gwałtownie odwraca się, a z jej ust wydobywa się krzyk.

- Proszę, nie krzycz. Nie chciałem cię wystraszyć. Dobrze się czujesz? – głos chłopaka wydaje się zupełnie nieziemski. Coś pomiędzy szeptem a mruczeniem kota – niski, lecz niezwykle delikatny. Ten niesamowity ton, z jakim wypowiada zdania uspokaja dziewczynę. „Czy ktoś o tak pięknym głosie może być zły?”

- Nie bardzo – ledwo wykrztusza dziewczyna. Jest jej głupio, że przyłapano ją w tak żenującej sytuacji. W dodatku przyłapał ją ktoś taki! Niemal książę z bajki. Dziewczyna nigdy nie czuła się jeszcze tak niesamowicie w towarzystwie jakiegokolwiek przedstawiciela jej gatunku. Wydaje się jej, że powietrze gęstnieje a wokół niej samej unosić się zaczyna tajemnicza, opiekuńcza aura. Wtula się w nią. Dobrze wie do kogo owa aura należy – do tajemniczego jegomościa, który stoi oto przed nią i patrzy prosto w oczy, zupełnie jakby próbował czytać w jej duszy. „Czy to się dzieje naprawdę, czy to nadal LSD działa?” – zastanawia się.

- Tak ładna dziewczyna nie powinna włóczyć się tu sama po nocy. To nie jest bezpieczna dzielnica.

- Ale jakoś do domu wrócić muszę!

- W takim stanie? Sama? Nie lepiej wezwać taksówkę?

- Trzeba mieć najpierw jakąś kasę. Ktoś na imprezie mi gwizdnął portfel.

         Zgina się wpół i wyrzuca z siebie kolejną porcję wymiocin. Jak to jest możliwe, że tak wiele mieści się w jej żołądku? Po chwili czuje dotyk męskiej dłoni na karku. Tajemniczy chłopak delikatnie zbiera jej roztrzepane, długie ciemne włosy i przytrzymuje z tyłu.

- Jeszcze włosy pobrudzisz. Spokojnie, przytrzymam.

         Cała ta sytuacja wydaje się dla niej zupełnie szalona. Normalna dziewczyna pewnie zaczęłaby uciekać, myśląc, że ma do czynienia z jakimś perwersem, albo – szaleńcem-mordercą, ale nie ona. W tym tajemniczym człowieku było coś, co mówiło jej, że nie ma się czego obawiać. Wręcz przeciwnie, że już od teraz będzie dobrze.

         Na powrót stanęła pionowo i zaczęła przyglądać się swemu wybawcy. Nogi okute w ciężkie wojskowe buty, ciemne jeansy, dobrze umięśnione ciało skryte za kurtyną czarnego płaszcza do kolan. Kruczoczarne włosy do ramion związane w kucyk przywodziły na myśl podobieństwo do osiemnastowiecznego, francuskiego szlachcica. Cera nieco bardziej śniada niż u statystycznego mieszkańca Polski. Ostre rysy twarzy, nieco szpiczasty, ale cudny nos, pełne wargi i niesamowite kasztanowe oczy spoglądające wprost do wnętrza jej duszy. Na oko jakieś 20 – 22 lata i 180 cm wzrostu. Przystojniak rodem z Desperado.

- Jestem Kruk, a ty?

         Faktycznie ta ksywka pasuje do niego jak ulał. Jakby tak na niego spojrzeć to na myśl przychodzi właśnie ten ptak, choć niewiele wspólnego miał z Brandonem Lee z „Kruka”. Owy film należał do grona jej ulubionych. Widziała go już chyba z dziesięć razy.

- Jjjjaa… Dorota… - wyjąkała.

- Jakie jest twoje PRAWDZIWE imię? Jak czujesz w sercu?

- Sierra.

- Chodź Sierro, odprowadzę cię do domu.

         Uśmiechnęła się i zniknęli oboje w  nieprzeniknionej ciemności, ponieważ o dziwo pogasły wszystkie lampy na ulicy.

 

 

***

 

Skąd mogłam wiedzieć, że nasze spotkanie będzie miało tak ogromne znaczenie dla nas obojga? Że sama zakocham się w nim od pierwszego wejrzenia i do nieprzytomności, a on tę miłość odwzajemni? Właśnie w tamtej chwili wydawało mi się, iż ziściły się moje najskrytsze pragnienia, że od teraz już zawsze będziemy razem. Od tamtej chwili żyłam jakby pod wpływem magicznego zaklęcia. Było nam cudownie. Było…

 

***

Wizja rozmazała się. Teraz tonęłam we wszystkich wspomnieniach jakie miałam.

         Widziałam moją matkę jak zostawia mnie i mego ojca dla jakiegoś bogatego Holendra. Miałam wtedy jakieś siedem lat. Tego dnia po prostu weszła do domu i oznajmiła, że odchodzi. Zabrała ze sobą tylko mojego młodszego brata - Mateusza, którego zawsze bardziej kochała niż mnie. Szczerze powiedziawszy, to tak naprawdę chyba nigdy nie darzyła mnie miłością. Do tej pory dreszcze mnie przechodzą, gdy we wspomnieniach widzę jej wzrok przepełniony nienawiścią, strachem i pogardą.

Pamiętam, że tego dnia padał deszcz i hulał wiatr tak dziki, że wydawało się iż chce rozedrzeć cały ten świat na marne strzępy.

         Nie wiem dlaczego ludzie zawsze się mnie bali, albo woleli omijać. Nawet moi rodzice w pewnym sensie instynktownie mnie odrzucali. Przynajmniej tak było w przypadku matki, która w przeciwieństwie do ojca, choć po części starała się wypełniać swoje rodzicielskie obowiązki. Ale to były tylko pozory, przykrywka dla sąsiadów i reszty  otoczenia. Matka była mistrzynią w udawaniu, że wszystko jest dobrze z naszą rodziną, że jesteśmy nieskazitelni, czyści i przykładni. Tak naprawdę gniliśmy w środku.

 W końcu jednak poddała się i zostawiła mnie. Nie byłam jej potrzebna do szczęścia. Właściwie, to byłam tym potworem, który odbierał jej szczęście i wysysał z niej niczym wampir wszelką siłę, czy chęć do życia. Gdyby nie zaszła ze mną w ciążę, nie musiałaby wiązać się z ojcem – alkoholikiem i kobieciarzem, no i przede wszystkim skończyłaby studia. Teraz to wiem, że musiała mnie nienawidzić.

         Musisz zrozumieć drogi czytelniku, że niewiele w moim życiu zaznałam ciepła i miłości. Tak naprawdę jedyną osobą, która mi to okazała był Kruk. On był zupełnie inny niż wszyscy. Łączyła nas tajemnicza więź. Zawsze rozumieliśmy się bez słów, i wcale nie mam tu na myśli instynktownego czytania mowy ciała partnera. To było coś głębszego i niesamowitego. Pamiętam, jak w żartach mówiłam mu, że musi być telepatą, a on odpowiadał mi swym tajemniczym, lecz niezwykle szczerym uśmiechem.

         Pojawiła się kolejna wizja. Widziałam siebie i Kruka wprowadzających się do naszej kawalerki w centrum Warszawy. Była mała, ale niezwykle przytulna. Niewielka kuchnia, łazienka i pokój, który służył nam za dzienny, gościnny oraz sypialnię, gdzie nocami poznawałam tajniki miłosnej sztuki. 

Kruk pochodził z Torunia, ale już drugi rok studiował etnologię na UW. Od chwili, gdy się o tym dowiedziałam, moim największym marzeniem stało się studiowanie na tym samym uniwersytecie co on. Nie było to łatwe, ale w końcu metodą prób i błędów, po napisaniu setek podań i odwołań dostałam się na chyba najmniej popularny kierunek w tych czasach - filozofię.

         Ta wiadomość nie zachwyciła ojca. Liczył na to, że jak tylko zdam maturę, pójdę do pracy i będę harować od świtu do zmierzchu na jego utrzymanie.

- Co ty będziesz robić po filozofii?!? Durna! Masz iść do pracy, bo ja ci nie dam złamanego grosza na te twoje studia!!!

- Nie chcę twoich pieniędzy! Nie chcę nic od ciebie, a na filozofię pójdę na złość i przekór dla wszystkich, którzy mi to odradzają. Co będę robić? To już moja sprawa!

         To były ostatnie słowa, jakie z nim zamieniłam. Zaraz po tej kłótni spakowałam swoje rzeczy i wyjechałam do Warszawy. Od tej chwili nie miałam żadnego kontaktu z rodzicami.

W tej małej, ale przytulnej kawalerce przeżyłam najpiękniejsze chwile w całym moim życiu. Dopiero tam poznałam co to szczęście, miłość, poczucie bezpieczeństwa.

Utrzymywaliśmy się za pieniądze Kruka, który wydawał się skarbonką bez dna. Twierdził, że jego ojciec jest właścicielem wielkiej firmy i że o finanse nie powinnam się martwić. Zastanawiał mnie jedynie fakt, że Kruk nigdy przy mnie nie rozmawiał przez telefon z jakimkolwiek krewnym. Jak sam twierdził, jego rodzina była bardzo zajęta, więc wolałam nie pytać go o szczegóły. Szczerze mówiąc nie interesowało mnie nic, co by się z nim pośrednio wiązało. Chciałam go mieć jedynie takiego, jakiego już miałam, a reszta nie przedstawiała dla mnie żadnej wartości.

Godzinami potrafiliśmy rozmawiać na najprzeróżniejsze tematy. Kłócić się tylko i wyłącznie po to, by potem upajać się tymi chwilami, które przychodzą wraz z pogodzeniem się dwojga kochanków.

Kruk często opowiadał mi  o rzeczach, których do końca nie potrafiłam zrozumieć, a on sam zaraz potem przepraszał mnie, że więcej powiedzieć nie może. Najczęściej zaczynał jakieś zdanie, bądź bardzo filozoficzną myśl, a zaraz potem zamykał się w sobie i wychodził na długi, samotny spacer. Był dziwakiem, ale i ja byłam dziwaczką, więc nie zadawałam mu niezręcznych pytań. Jeśli nie mówił mi o czymś, to miał jakiś sensowny powód.

Najbardziej jednak podobał mi się jego pogląd na temat nazw i imion.

- Wszystko na tym świecie ma swoje prawdziwe imię. – Mawiał. – Nie mam tu na myśli nazw nadawanych przez ludzi. Każda żywa istota, czy każdy przedmiot je posiada. Jeśli znasz swoje prawdziwe imię, możesz zdobyć wielką siłę. Ono jest właśnie kluczem do uwolnienia tej pradawnej siły, która drzemie w każdym.

         Kruk zawsze miał charakter filozofa i żył marzeniami, ale mi to pasowało. Był jaki był, a ja kochałam każdą najmniejszą jego cząstkę, każdą myśl, każdy włos na głowie i każdy uśmiech. Kochałam w nim to, że mówi do mnie Sierra, a nie Dorota. To właśnie w noc naszego spotkania uświadomił mi, że Dorota, to tylko przykrywka, maska i życie kogoś innego. Kogoś, kto chce na siłę wpasować się w zepsute społeczeństwo. Marionetki, której sznurki pociągają „ci na górze”. Od chwili, gdy powiedział do mnie „Sierra”, czułam się, jakbym obudziła się z bardzo długiego snu, który trwał całe moje dotychczasowe życie.

          I tak dzień za dniem mijał jak w bajce, ale w końcu nawet w bajkach, czasem wszystko potrafi się nieźle skomplikować.

 

***

 

         Owe komplikacje pojawiły się jakieś pół roku temu. Kruk stał się milczący i coraz częściej wybierał się na swoje samotne nocne wyprawy. Często mówił do mnie zagadkami. Któregoś razu, gdy oglądaliśmy telewizję wszczął bardzo zaskakującą rozmowę.

- Nie chcę, żebyś płakała z mojego powodu.

- Ale dlaczego miałabym płakać? Jesteś moim największym szczęściem!

- A ty moim, ale obiecaj, że nie będziesz płakać.

         W tamtej chwili zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mówił. Puściłam to mimochodem.

- Jestem złą osobą, nie zasługuję na ciebie. – Powiedział.

         Spojrzałam na niego z nieco urażoną miną.

- Proszę nie gniewaj się na mnie, chcę abyś wiedziała, że zawsze będę cię kochał. Nic nas nie rozłączy, nawet to co może wydawać się nieuniknione.

         Jego słowa nieco mnie rozgniewały.

- O co ci chodzi Kruk? Masz jakieś wyrzuty z mojego powodu?

- Nie. Źle mnie zrozumiałaś. Musisz wiedzieć, że tak naprawdę to co wygląda na koniec, wcale końcem nie jest. To dopiero początek. Dlatego proszę cię, byś nie płakała i nie gniewała się na mnie. I z góry przepraszam, za to, że prawdopodobnie cię w to wciągnąłem.

         To, co mówił nie miało dla mnie żadnego sensu. Spytałam go, czy przypadkiem czegoś nie brał, ale tylko się zasmucił i spojrzał mi prosto w oczy. Wtedy uśmiechnęłam się by go pocieszyć. Przytuliłam się do niego, a on objął mnie w biodrze.

- Zdradzasz mnie? – szepnęłam mu do ucha.

- Nie. – Roześmiał się – Ale cieszę się, że jesteś o mnie zazdrosna.

Wtedy to ja obdarzyłam go uśmiechem i rzuciłam się na niego niczym drapieżna kotka.

         Tej nocy kochaliśmy się jak nigdy przedtem. Kipieliśmy rządzą i pożądaniem naszych ciał, tak jak strudzeni podróżnicy pragną świeżej wody po wielu dniach spędzonych na pustyni. To było zupełnie jak „ten pierwszy raz”, choć z Krukiem każdy stosunek wydawał się „pierwszym”.

         Ta szalona noc sprawiła, że następnego dnia praktycznie zapomniałam o naszej dziwnej rozmowie. Kiedy jednak wieczorem odwiedzili nas znajomi, Kruk wydawał się być nieobecny i nieco oziębły. Nie pił nawet piwa, które bardzo sobie cenił. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że coś jest z nim nie tak, ale kiedy tylko go o to pytałam, nie odpowiadał.

         Jakiś tydzień później Kruk nagle zaczął nalegać, abyśmy udali się do notariusza i ustalili współwłasność mieszkania. Zdziwił mnie ten pomysł, ale postanowiłam nie protestować. Kruk ciągle powtarzał mi, że nie potrafię przewidzieć tego, co może się wydarzyć, dlatego warto się na przyszłość zabezpieczyć. Jego pomysły oraz zachcianki traktowałam jak kaprysy, ale nie dawałam tego po sobie poznać. Za wszelką cenę nie chciałam go urazić. W końcu troszczył się o mnie.

 

***

          

         Czułam teraz wzrastające we mnie napięcie, gdyż powoli zaczynałam sobie zdawać sprawę, że seria tych wizji z przeszłości nieuchronnie prowadzi do tej ostatniej – najgorszej. Drastycznego finału, który owijał wokół nas swe oślizgłe macki i przeradzał w sarkastyczne Fatum rodem z antycznej tragedii.

  Sen, który powoli zaczynał zmieniać się w koszmar.

 

***

 

         To był chłodny jesienny wieczór. Miałam zajęcia przez niemal cały dzień, dlatego nie kontaktowałam się z Krukiem przez telefon. Wiedziałam, że on też wiele ma na głowie, więc postanowiłam dać mu trochę luzu.

         Kiedy weszłam do domu zdziwił mnie fakt, że drzwi są otwarte. Kruk był z natury rozsądny i przezorny, więc drzwi zwykł zamykać.

         Światła w domu były pogaszone, ale w pokoju zastałam włączonego laptopa. Playlista Kruka odtwarzała właśnie kawałek Steve’a Conte – „Heaven’s Not Enough”.

 Zawołałam go po imieniu, ale odpowiedziała mi wyłącznie cisza. Przestraszyłam się, ale zaraz wpadłam na pomysł, że o to tu właśnie chodzi – Kruk chce mnie wystraszyć. Pomyślałam, że pewnie schował się w łazience.

         „Dobrze, jeśli chce się pobawić w noc horrorów, to ją dostanie” – Pomyślałam i zaraz udałam się do kuchni w celu wydobycia z szuflady wielkiego kuchennego noża. Chwyciłam go tak, jak robią to mordercy w starych, czarno – białych thrillerach i powolnym krokiem udałam się w stronę łazienki. Kiedy jednak zbliżałam się do niej, instynkt zaczął mi podpowiadać, że coś jest nie tak. Rozejrzałam się po korytarzu, ale nie wykryłam niczego niepokojącego. Chwyciłam za klamkę drzwi łazienki i zdałam sobie sprawę, że stoję w kałuży, której źródłem musiał być odkręcony kran wanny.

- Kruk! Zwariowałeś? Chcesz zalać sąsiadów?

         Nadal cisza. Słychać jedynie szmer płynącej wody. To mnie bardzo zdenerwowało. Otworzyłam drzwi łazienki. Szybko zdałam sobie sprawę, że cała jest zalana. Teraz byłam już wściekła. Zapaliłam światło i właśnie w tym momencie moje myśli popłynęły niczym potok. Przeraziłam się niesamowicie. Woda zalegająca w łazience miała kolor szkarłatny!

         Upuściłam nóż i pośpiesznym krokiem udałam się w stronę wanny, która skryta była za ceratową zasłoną. Miałam rację – to ona była źródłem potopu i tajemniczego szkarłatu.

         Gdy uchyliłam zasłonę mym oczom ukazał się widok tak drastyczny i pewnym sensie groteskowy, że nawet dziś ciężko jest mi go opisać. Pamiętam jednak, że w tamtej chwili zamurowało mnie. Nie mogłam krzyczeć, bo nie miałam na to siły, nie mogłam płakać, bo zabrakło mi łez. Upadłam jedynie na mokrą, czerwoną podłogę i leżałam na niej przez chwilę. Wiem, że zdawało mi się, iż los znów ze mnie zadrwił. W głowie słyszałam jego szyderczy śmiech. Po dłuższej chwili podniosłam się na nogi, by przekonać się, czy to co zobaczyłam nie było wytworem mojego umysłu. Na moje nieszczęście – nie było.

         W wannie leżał Kruk. Nagi. Pozbawiony życia. Otulał go wyłącznie szkarłat, którego źródłem były jego własne, podcięte żyły. Oczy miał zamknięte i spokojne, jakby jedynie spał i za chwilę miał się obudzić. Nie zwiodło mnie to jednak. Jego blady, zabarwiony czerwienią tors przywrócił moje myśli do rzeczywistości. Kruk był martwy. Życie wypłynęło z niego wraz ze szkarłatnym płynem.

         Spojrzałam na ścianę nad wanną, na której Kruk w ostatnich chwilach swego istnienia napisał krwią „Nie płacz”. Właśnie wtedy zaczęłam płakać.

        

***

 

         Następne chwile pamiętam jedynie jak klatki źle pociętego filmu. Popadłam w obłęd. W ułamku sekundy uwolniłam z siebie całą złość, gniew, żal i smutek. Nie wiem jak długo trwał ten stan, ale gdy tylko zaczęła wracać do mnie trzeźwość umysłu, zadzwoniłam na policję, po czym udałam się na całonocną samotną wędrówkę po mieście.

         Pamiętam, że wtedy nie myślałam o niczym. Byłam jak widmo, albo pusta skorupa. Po prostu szłam przed siebie i nie liczyło się dla mnie nic.

         Nad ranem obudziłam się na ławce w parku. Moje myśli były w strzępach. Cały mój świat, który tak kochałam i pielęgnowałam runął w jednej, krótkiej chwili. Nie mogłam się z tym pogodzić. Szczerze powiedziawszy, to nadal staram się od tego uciekać.

         Pamiętam jednak, jedną, jedyną myśl, która tego ranka pałętała się po moim zranionym umyśle.

„Kłamałeś. Jednak mnie zdradziłeś. Usnąłeś w ramionach innej kochanki – Mortis.”

 

***

 

         W tym momencie wizja się urwała. Wyglądało to tak, jak by nagle ktoś uciął stary film, albo skończył się nagle nadawany program w telewizji. Nie było już nic. Dryfowałam w ciemności. „Może w końcu odpocznę” – pomyślałam i zaraz zaczęłam zatapiać się w mrocznych odmętach mojego umysłu.

         Nagle jednak usłyszałam jakąś melodię. Po krótkiej chwili zdałam sobie sprawę, że to doskonale mi znany kawałek Red Hot Chili Pepers! Ale jak? Czemu, akurat ten? Nie mogłam zrozumieć co się dzieję. Zdałam sobie sprawę, że dźwięk wydobywa się z kieszeni moich spodni, ale jest bardzo zniekształcony, jak gdyby należał do jakiegoś zupełnie innego świata, a w śnie był jedynie echem!

- Telefon! – Krzyknęłam i otworzyłam oczy. Zdałam sobie sprawę, że właśnie się obudziłam. Odetchnęłam z ulgą. Bardzo dobrze, że udało mi się opuścić ten senny koszmar, który zamiast przynieść mi ulgę, sprowadził istne tortury.

         Nagle przypomniało mi się, że przecież jadę pociągiem. Rozejrzałam się po przedziale. Babci i studenta już nie było. Pozostałam sama. Wszystko było na swoim miejscu i wyglądało tak samo, jak przed moim zaśnięciem, z wyjątkiem śnieżycy za oknem, która przypuszczalnie musiała się pojawić bardzo gwałtownie.

         Sięgnęłam do prawej kieszeni spodni, aby wydobyć telefon. Spojrzałam na wyświetlacz i przeczytałam nazwę osoby, która do mnie dzwoni. Wielkimi literami napisane było „WOLAND”.

- Dziwne – Szepnęłam – Nie przypominam sobie, bym miała zapisaną w książce telefonicznej taką osobę. – Szybko jednak przyszło mi na myśl, że to może do mnie dzwonić mój operator komórkowy, bo dla nich taki numer to żadna sztuka.

         Wcisnęłam przycisk z zieloną słuchawką.

- Słucham? – Powiedziałam.

- Dzień dobry – Odezwał się niski, ale niezwykle uprzejmy głos. – Czy mam przyjemność z panią Sierrą?

Zamurowało mnie, a po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Tak nazywał mnie tylko Kruk! Dla reszty świata byłam tylko Dorotą! Najbardziej jednak przeraził mnie fakt, że tajemniczy głos z pewnością nie należał do Kruka. Przecież Kruk nie żył!

- Halo? Co się dzieje? Czy ma pani brak zasięgu? – Ponownie odezwał się głos w słuchawce.

- Kim jesteś i czego chcesz? – Wyrzuciłam z siebie – Myślisz, że to takie śmieszne? Że mało wycierpiałam?

- Ależ przepraszam, zaszło chyba małe nieporozumienie. Nie mam zamiaru pani obrażać, chciałbym jedynie porozmawiać.

- Porozmawiać? Nie mam zamiaru z nikim rozmawiać! Pewnie jesteś z policji. Już wam powiedziałam wszystko co wiem!

- Ależ absolutnie nie jestem z policji, chciałbym po prostu pomówić. Wydaje mi się jednak, że ta sprawa nie powinna być omawiana przez telefon. Czy możemy się umówić na widzenie, że tak się wyrażę „oko w oko”?

- Czy to aby nie pomyłka?

- Ależ absolutnie nie! Jeśli mógłbym coś zasugerować – Może porozmawialibyśmy za chwilę?

Głos w słuchawce wydawał się coraz mniej ludzki, a cała ta przedziwna sytuacja coraz bardziej groteskowa.

- Ale ja jestem teraz w pociągu! Poza tym nie wiem kiedy będę w Warszawie! Jeśli chciałby pan…

- Mi to nie przeszkadza, jeśli pani to nie przeszkadza.

Zaśmiałam się.

- Ależ oczywiście, że mi to nie przeszkadza! Jeśli tylko teleportuje się tu pan teraz, to z pewnością z panem porozmawiam – Zażartowałam.

- Cudownie! A więc nic nie stoi na przeszkodzie. Postaram się zjawić za około pięć minut, ale aby pani umilić czas, już teraz wyślę do pani mojego pomocnika, z powiedzmy… upominkiem. Do zobaczenia!

         Głos w słuchawce umilkł i usłyszałam charakterystyczne pikanie oznaczające urwanie połączenia.

- Że też ludziom takie głupie żarty przychodzą do głowy. Ciekawi mnie tylko skąd ten koleś znał moje „prawdziwe imię”.

         Schowałam komórkę do kieszeni i spojrzałam w stronę okna. Niebo wydawało się tańczyć. Miliardy maleńkich i delikatnych śnieżynek wirowało w rytm tylko dla nich słyszanej melodii, by w końcu upaść na ziemię i zmienić się w śnieżną pierzynę. Widok był baśniowy, ale zdawałam sobie sprawę, że tak obfite opady zawsze powodują masę kłopotów. Miałam jednak nadzieję, że moja dalsza podróż przebiegać będzie bez niemiłych niespodzianek.

         Skoro o niespodziankach mowa, to przypomniały mi się słowa żartownisia. Szybko jednak wymazałam tą myśl, gdyż doskonale zdawałam sobie sprawę, że żadnej niespodzianki nie będzie. No chyba że ten facet jest w pociągu i za chwilę wpadnie do mojego przedziału z kamerą krzycząc „zostałaś wkręcona!”. Uśmiechnęłam się do siebie. W tamtej chwili postanowiłam, że w przyszłości postaram się być mniej naiwna. Przecież moja wybujała fantazja może kiedyś sprowadzić na mnie jakieś nieszczęście.

- Głupia! Musisz się trzymać bliżej rzeczywistości, bo jak wiesz sama, świat baśni nie istnieje! Jeśli nadal będziesz zachowywać się jak dziecko, to prędzej czy później skończysz w wariatkowie! – powiedziałam do siebie w duchu.

         Odwróciłam głowę w stronę drzwi przedziału i zaobserwowałam coś niezwykle interesującego. Przez chwilę prawie zamarłam, gdyż to, co dziać się w owej chwili zaczęło nie powinno być rzeczywiste.

         Najpierw zauważyłam dziwne, ciemne plamy, które pojawiać się zaczęły na drzwiach i wszędzie w przedziale. Największe znalazły się w kątach i na suficie. Wydawały się żyć. Przypominały groteskowe, ruchliwe ameby.

 Do tej pory jechałam przy zapalonej lampie, lecz teraz światło zaczęło migotać coraz intensywniej, aż w końcu neonowa żarówka zupełnie się przepaliła i wystrzeliła stosem iskier, po czym spłonęła w błękitnych płomieniach. Co najciekawsze, płomienie zawieszone na suficie wcale nie miały zamiaru zniknąć. Ogień płonął w najlepsze, jak gdyby ktoś zapalił nade mną ognisko i cały czas podkładał do niego szczapy drewna. Błękitny płomień nie dawał jednak ciepła, a jedynie delikatną błękitną poświatę, która w połączeniu z ciemnymi, ruchliwymi plamami tworzyła niesamowity, upiorny klimat.

Przetarłam oczy, gdyż nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Pomyślałam, że zapewne nadal śnię kolejną surrealistyczną wizję. Zamknęłam oczy i spróbowałam uspokoić swoje zmysły. Wyobraziłam sobie, że zapadam się w ciemność. Czytałam gdzieś, że ta metoda pozwala ustabilizować sen, przejść w jego kolejną fazę, albo w ostateczności się z niego całkowicie przebudzić.

Nagle poczułam na swojej dłoni coś bardzo zimnego, włochatego i śliskiego za razem. Potrząsnęłam ręką, otworzyłam oczy i gwałtownie wydałam z siebie szaleńczy krzyk. Odruchowo podniosłam się na nogi i weszłam na siedzenie, po czym przywarłam plecami do okna.

Czarne ameby okazały się być żywe! Przypominały teraz smołę pokrytą tysiącami maleńkich włosków, spływająca strumieniami z sufitu i ścian wprost na podłogę przedziału. Kiedy już ta dziwna substancja docierała do ziemi, łączyła się w większe struktury, które teraz zaczynały wyglądać jak karykaturalne, groteskowe stworzenia z długimi, ruchliwymi ogonkami. Owe ogony, które raczej powinnam nazwać mackami, umożliwiały tym stworzeniom przyczepianie się do wszystkiego wokół. Wiły się na podłodze niczym wielka, obrzydliwa ośmiornica, albo potwór rodem z prozy Lovecrafta.

Serce waliło mi jak szalone. Powoli moje instynkty zaczynały przejmować kontrolę nad rozumem. Ten sen był bardziej rzeczywisty, niż jakikolwiek inny. Z oczu pociekły mi łzy, które nie odzwierciedlały żalu, czy smutku, lecz niemożliwe do wyobrażenia przerażenie.

Istoty zaczęły mozolnie piąć się w górę. Najpierw powoli wpełzały na siedzenie pokryte niebiesko-żółtym obiciem, zniszczonym niedopałkami papierosów, potem zaczęły wślizgiwać mi się na nogi. Przeszedł mnie dreszcz, wywołany zimnem ich ciał prześlizgujących się po moich udach.

Nie wytrzymałam! Strząchnęłam napastników, po czym skoczyłam jak kotka w stronę drzwi do. Złapałam za uchwyt, lecz ten wyślizgnął mi się z rąk! Nie potrafiłam otworzyć drzwi przedziału, a co za tym szło, znalazłam się pułapce! Musiałam jakoś szybko zareagować, gdyż nie mogłam znieść obrzydliwego dotyku macek tych kreatur. Złapałam za szczebel metalicznej półki na bagaże, lecz ten wygiął się niczym guma. Zdałam sobie sprawę, że cały przedział zaczyna przedziwnie falować niczym galareta. W mgnieniu oka zmieniała się cała struktura cząsteczkowa otaczającej mnie rzeczywistości. Nawet powietrze miało teraz zupełnie inny smak i zagęszczenie.

Wyciągnęłam ze spodni niewielki scyzoryk, który w zwyczaju miałam nosić zawsze przy sobie.

- Obudź się! Obudź! – Krzyczałam gwałtownie wykonując niewielkie nacięcie na wewnętrznej stronie mojej dłoni. Poczułam ból i uświadomiłam sobie w końcu, że to jednak musi dziać się naprawdę.

Wydałam z siebie dźwięk, który pod żadnym pozorem nie brzmiał, jakby wydobywał się z ust ludzkich. Był on kwintesencją bólu, przerażenia i nieziemskiej rozpaczy. Stałam się zwierzęciem, które za wszelką cenę pragnie wydostać się ze śmiertelnej pułapki. Powoli zaczynałam tracić świadomość, gdy ohydne, czarne, zimne macki zaczynały oplatać moje ciało. Czułam, że zaczynają opuszczać mnie siły życiowe, jak gdyby okropne potworki ją ze mnie wysysały. Świat zaczynał zmieniać barwy. Najpierw stał się żółty, a potem zaczynał przechodzić w czerń.

Wtem z tego nieprzyjemnego stanu wyrwał mnie delikatny, wysoki dźwięk. Stworzenia również go usłyszały, ponieważ poczułam na swym ciele ich drżenie. Najwidoczniej obawiały się tego dźwięku. Gdy ten się powtórzył, z niesłychaną szybkością spłynęły z mego ciała i na powrót zmieniwszy się w smołowatą ciecz, zniknęły w kątach i pod siedzeniami.   

Napastnicy zniknęli. Nie czułam jednak ulgi, gdyż zdawałam sobie sprawę, że przed czymś uciekli. Nie wiedziałam, czego mogę się teraz spodziewać. Pamiętam, że w tamtej chwili byłam przerażona i pragnęłam własnej śmierci. Marzyłam o zaznaniu spokoju poprzez ponowne połączenie się z Krukiem w zaświatach.

Drzwi do przedziału otworzyły się. Stał w nich czarny kot. Nie czynił tego jednak jak to koty miały w zwyczaju. Stał dumny i wyprostowany zupełnie jak człowiek! Do ogona przywiązany miał niewielki dzwoneczek, który musiał być źródłem dźwięku, który spłoszył  potworki. Do kociej szyi przywiązana była biała muszka, która nadawała nieco powagi groteskowemu stworzeniu. W łapkach kot trzymał tacę z przypuszczalnie kryształową karafką wypełnioną przezroczystym płynem i małym kieliszkiem do wódki.

Wielkie zielone oczy zalśniły a w powietrzu rozległo się wesołe miauknięcie, które z pewnością miało oznaczać powitanie. Kot zbliżył się do mnie dostojnym krokiem, po czym podał mi kieliszek napełniwszy go uprzednio.

Byłam wtedy niemal na skraju szaleństwa, więc szybko chwyciłam kieliszek i wypiłam jego zawartość jednym haustem. Płyn jak oczekiwałam okazał się wódką. Kot mrugnął w podziękowaniu, odebrał pusty kieliszek, ponownie go napełnił, po czym podał mi go po raz drugi. Bez wahania znów wypiłam jego zawartość. Sytuacja powtórzyła się jeszcze trzy razy.

Alkoholowe upojenie zaczynało dawać o sobie znać. Miałam miękkie nogi, ale poczułam ulgę i nieco się uspokoiłam. Zdałam sobie sprawę, że po czole zaczyna spływać mi zimny pot. Kot również musiał to zauważyć, gdyż nagle zupełnie znikąd w jego łapkach pojawiła się haftowana, bawełniana chusteczka w kolorze szafiru. Otarłam pot i upadłam na kolana. Musiałam wyglądać wtedy niezwykle żałośnie: prawie pijana, z rozmazanym makijażem i czerwonymi oczami.

Cały mój świat właśnie wywrócił się do góry nogami. Zdałam sobie sprawę, że owy czarny kot, jest tym „białym króliczkiem”, który prowadzi mnie wprost do krainy czarów. Pytanie tylko – czy jest z niej powrót?